wtorek, 17 grudnia 2019

Jak zostałam morsem





Od wielu lat podziwiałam ludzi, którzy wchodzą do zimnej wody. Podobało mi się morsowanie, wiedziałam, że daje sporo zdrowotnych korzyści- np morsy ponoć w ogóle się nie przeziębiają -ale nigdy nie mogłam się zebrać, by samej zanurzyć się w wodzie o temperaturze kilku stopni. 
Aż przyszedł na to czas. Pewnego dnia, trochę przypadkiem byłam na konferencji prasowej dotyczącej morsowania, gdzie poruszano także problem tego, że Polacy topią się na potęgę. 
W tym roku  w naszym kraju utonęło 800 osób. Czasem przyczyną był  alkohol, brawura, czasem nieumiejętność pływania a czasem po prostu brak znajomości kilku prostych sztuczek, które mogłyby uratować życie. 
Moja mama będąc młodą dziewczyną topiła się w Wiśle i opis tego dramatycznego dla całej rodziny wydarzenia przez całe lata towarzyszył mojemu dzieciństwu, stąd też szybko nauczyłam się pływać.
Otóż obie z siostrą poszły popływać do Wisły niedaleko wsi Strojców w okolicach Dąbrowy Tarnowskiej. Wisła jest tam dość szeroka, płynie spokojnym, choć mocnym nurtem a w lecie na jej środku pojawiają się podłużne łachy piachu, na których można się opalać. 



Dziewczyny wraz z kolegami dotarły do takiej właśnie piaszczystej wyspy i gdy ponownie chciały wrócić do rodziców, którzy byli na brzegu kilkanaście metrów od nich najpierw moją mamę, a potem jej siostrę wciągnął wir. Zaczęły się topić, wołać o pomoc, ale rodzice myśleli najpierw, że córki żartują i przyglądali się przez chwilę z daleka. W końcu dziadek zrozumiał grozę sytuacji i rzucił się na pomoc. Wypychał do góry raz jedną córkę raz drugą, a wir nieustannie wciągał na w dól. Siły dziadka słabły, ale po chwili na pomoc przyszli mu dwaj chłopcy. Mama opowiadała, że miała bardzo długie i gęste włosy i  one nasiąknąwszy woda ciągnęły ja w dół i owijały się wokół głowy, co jeszcze wzmagało panikę. Akcja ratunkowa trwała dość długo, moja babcia obserwująca całą sytuację z brzegu nie była w stanie z przerażenia zrobić kroku, padła na kolana i modląc się obserwowała to, co działo się w wodzie. Wielkim wysiłkiem trzech mężczyzn, niezłych pływaków obie dziewczyny  uratowano.   A wystarczyło dać się porwać wirowi na sam dół, gdzie jego siła jest najsłabsza i wypłynąć w bok - tam wir stawia bowiem mały opór i można ocalić życie. Ale kto to wtedy wiedział?



 Lech Bednarek założyciel klub u Lech Mors  w Gdańsku, mistrz świata w pływaniu zdradził nam podczas tej konferencji kilka prostych trików, jak ocalić życie w wodzie będąc w nieoczekiwanej i niebezpiecznej sytuacji. Jemu także zależy na tym, by uczyć młodzież takich zachowań w wodzie, które mogą być dla nich przydatne. Jego pomysł trafił na doświadczenie mojej rodziny i tak od słowa do słowa, stwierdziliśmy, że musimy rozpocząć współpracę. A że akurat zbliżały się Europejskie Mistrzostwa Morsów w Pływaniu na Czas to pojechałam. Gdy dojechałam do Gdańska to trochę nie było już wyjścia. Nie sądziłam, że wrzucą mnie od razu na głęboką „morsową” wodę. Pierwszy dystans, na którym mogłam wystartować było to 50 metrów. Prawdę mówiąc za heroizm uważałabym  sam fakt, że po prostu zanurzę się po szyję w Motławie, która miała akurat wówczas temperaturę 4 stopnie Celsjusza.  Okazało się jednak, że muszę przepłynąć.  Nie było żadnej rozgrzewki, czepek pożyczyłam w ostatniej chwili, po wysłuchaniu instrukcji dotyczącej startu po prostu weszłam do wody i mając zanurzone jedno ramie w wodzie - zgodnie z regulaminem- czekałam na sygnał. Kiedy dopłynęłam do mety okazało się, że mam nienajgorszy czas, ale tego, że zdobędę złoty medal się nie spodziewałam. Czasem los zupełnie znienacka  nas nagradza!  Po starcie weszłam do sauny, gdzie jak się okazało rozgrzewał się mistrz olimpijski z Rosji, który także przyjechał do Gdańska i w ogóle panowała miła atmosfera.  Nawet się specjalnie nie musiałam rozgrzewać gorącą herbatą, bo nie było mi zimno, ale wiśnióweczkę na wszelki wypadek wypiłam, bo płynąc nałykałam się sporo wody, więc lepiej było się zdezynfekować.



 Następnego dnia, aby utwierdzić się w swojej odwadze i przypieczętować fakt, że zostałam morsem przepłynęłam jeszcze dystans 25 metrów stylem klasycznym. Jesteście pewnie ciekawi czy nie było mi zimno. Otóż nie było. To jest jakiś fenomen. Wchodzi się to tej wody, jest rześko -to prawda, ale temperatura nie jest paraliżująca. Może wydzielają się jakieś endorfiny albo co innego? Nie wiem, ale nawet po wyjściu na brzeg przez dłuższą chwilę pozostawałam jeszcze w mokrym kostiumie na który zarzuciłam tylko luźny sweter. Lech Bednarek mówił, że odczucie temperatury jest kwestią głowy. No chyba tak jest rzeczywiście. Jak masz zadanie do wykonania to nie myślisz o pewnych niedogodnościach. Hania Bakuniak młoda zawodniczka z Warszawy, która jako pierwsza Polka przepłynęła Lodową MIlę nieoficjalnie zdobywając tytuł najszybszej kobiety na świecie. Hania w lodowatej wodzie w czasie 23 minut i 7 sekund pokonała dystans  1625 metrów czyli więcej o 16 metrów, niż wynosi Lodowa Mila, bowiem płynęła  w basenie i wg regulaminu tylko wtedy można zaliczyć start. Na tak długim dystansie na pewno jest dużo trudniej, bo organizm się wychładza po jakimś czasie, ale nazajutrz widziałam się z zawodniczką i była w znakomitej formie.

Jak na pierwszy raz to uważam, że poradziłam sobie znakomicie i naprawdę jestem z siebie dumna. Nawet poczułam, że chyba trochę schudłam od tego zimna więc z apetytem zjadłam naprawdę pyszny i obfity obiad w pobliskim Hotelu Królewskim.  Jedzenie smakowało mi jak nigdy, ale też i kucharz tamtejszy gotuje iście po królewsku. 



Generałowa Aleksandra Zajączkowa, żyjąca na przełomie XVIII i XIX wieku słynęła  z urody i świeżości, którą zachowała do późnych lat. Jej sekretem było..zimno. Spała w pokoju schładzanym lodem, jadła wyłącznie potrawy zimne i codziennie spacerowała bądź jeździła konno. Efekty były jednak tego warte.  Teraz ja, jako świeżo upieczony mors czekam na błogosławione efekty morsowania i szukam okazji, by znowu zanurzyć się w lodowatej wodzie. 
Bo wiadomo - zimna woda zdrowia doda!

niedziela, 10 listopada 2019

Wisła niepodległa



Na mapie Marka Agrypy spisanej na kilka lat przed naszą era widnieje hydronim Viscia określający królową polskich rzek czyli naszą Wisłę.  Zanim jeszcze nazwa Polanie pojawiła się w świadomości, zanim państwo Polonia zaczęło być wzmiankowane  w średniowiecznych dokumentach starożytni Rzymianie uwzględnili  w swoim opisie ówczesnego świata rzekę, która była osią  osadnictwa dawnych Słowian i innych plemion. Piszę o  tym w dniu Święta Niepodległości, bo  sam dźwięk słowa „Wisła” chyba wszystkim Polakom - bez względu na barwy wojenne, jakie aktualnie przybrali - dobrze się kojarzy. 


Piosenki o Wiśle, pejzaże nadwiślańskie,  wpływ Wisły  na gospodarkę, rolnictwo, komunikację, handel,  inspirację jaką dawała poetom i malarzom -wszyscy mamy w sercach i w pamięci. 
Gdy byłam dzieckiem jeździłam na  wakacje do letniskowego domku moich dziadków we wsi Strojców kolo Bolesławia w Małopolsce. Właściwie mój kanon estetyczny został zbudowany na tamtych pejzażach polskiej wsi lat 70. i 80. Wozy drabiniaste z sianem, drewniane chaty, rosłe drzewa owocowe w starych sadach, rozlewiska nad Wisłą, moda, gdzie dziadek łowił ryby i czasem nas ze sobą zabierał, pieczenie ziemniaków w ognisku, zbieranie jeżyn za wałem- to wszystko, te wszystkie rozrywki, sposoby na spędzanie długich, wakacyjnych dni jawią mi się jako Arkadia, najpiękniejsza i niedościgła kraina dzieciństwa. Prawdę mówiąc szukam do teraz tamtych pejzaży, zapachów i smaków. Niedawno trafiłam do przyjaciół, którzy maja mały drewniany domek w Wildze nad Wisła. Pięknie rozlana rzeka widoczna jest tuż za oknem, domek stoi bowiem na nieco wyższej skarpie. Wystarczy przejść kilkanaście metrów, żeby zobaczyć wąskie drewniane łodzie przycumowane do brzegu. 


Miejsce ma znaczenie historyczne bowiem  na tym odcinku rzeki przez pół roku w czasie drugiej wojny światowej stacjonowały  2 dywizje polskiej armii i toczyły walki o przyczółek warecko- magnuszewski. Polscy saperzy w 3 dni zbudowali most przez Wisłę i gdy  przeszły po nim polskie i radzieckie wojska, stoczyły zwycięska bitwę pod Studziankami i niezatrzymywane dotarły aż do Berlina.   


Zwiedzając okolicę trafiłam do pięknego sanktuarium  w Mariańskim Porzeczu. Ten jeden z najwiekszych w Polsce drewnianych kościołów jest osobliwością, bowiem „robiony” jest na barok, ale pękate, dynamiczne barokowe kształty są nie rzeźbione, a malowane.
I  wieś Tarnów, gdzie tuż przy brzegu stoi bardzo ciekawy, malutki kościółek p.w. Matki Boskiej Jasnogórskiej zwany Votum Aleksa. W jego fundamentach znajdują się  kamienie wapienne pochodzące z murów fundamentalnych  gotyckiego założenia Sanktuarium Królowej Polski na Jasnej Górze, na co jest stosowny  certyfikat. Projekt kościółka wykonała para wziętych architektów Marta i Leszek Rowińscy, a dwie jego kopie  znajdują się w Austrii i w Chinach. Świątynia była nominowana do najbardziej prestiżowej nagrody architektonicznej im. Miesa van der Rohe.







Nie tylko ja zachwycona jestem pięknem Wisły . W Polityce znalazłam ciekawy artykuł o  królowej polskich rzek  pt.”Czysta ojczysta” do którego odsyłam zainteresowanych. A wszystkich, którzy mieszkają gdzieś nieopodal naszej Wisły zachęcam do spaceru nad rzeką i sycenia oczu jej pięknem.



Tekst: Anna Popek
Zdjęcia: Tomasz Krupa







czwartek, 31 października 2019

Pamięć nieustająca



Czy zastanawialiście się, co było w miejscu gdzie mieszkacie 50 lat temu albo przed wojną? Może nie musicie się zastanawiać i po prostu wiecie, bo należycie do tych szczęśliwców, których rodzina od zawsze mieszkała  w jednej wsi, mieście na jednej ulicy. 


Może Wasi rodzice i dziadkowie  mają swój dom i znają jego historię, znają się z sąsiadami od lat i tworzą lokalną wspólnotę. 



W wielu wypadkach  jest jednak inaczej.  Moi dziadkowie zostali w bydlęcych wagonach przywiezieni ze wschodu, ze Lwowa i choć trafili do skromnego mieszkania w Bytomiu, to  i tak mieli wiele szczęścia, że udało im się wydostać z zajmowanych przez Sowietów Kresów. Na wschodzie w Kamionce Strumiłowej zostawili dom, sad, tartak i sklep, tu na Śląsku musieli zaczynać wszystko od początku. Wiem tylko tyle, ile opowiedziała mi babcia Małgosia i dziadek Józek, ile przekazała mi mama. Nie pytałam dziadków wówczas o szczegóły, teraz tego żałuję. 


Od 7 lat Fundacja Ostoja przy Wiśle  organizuje konkurs pt.” Pamięć Nieustająca”, który ma takie właśnie nieopowiedziane historie wyciągnąć na powierzchnię, zapisać ustne przekazy, uzupełnić wspomnienia krewnych własnym poszukiwaniem. Jest to konkurs literacko- plastyczny - można więc w rozmaity sposób opowiedzieć w nim historię własnej rodziny, miejscowości, lokalnego bohatera. 




Młodzież – wbrew temu co o niej myślimy- jest chętna do takich zadań, pracowita i pomysłowa. Rekordzistka w tym roku napisała aż 3 duże prace na wybrane tematy, a w nagrodę poprosiła o intensywny kurs języka angielskiego z native spikerem. Świadoma, mądra osoba. Fajni sa też nauczyciele, którzy najpierw przygotowują młodzież a potem  przyjeżdżają z nią na finał do Warszawy.  







Corocznie przebieg tych spotkań jest podobny- najpierw finaliści odwiedzają Dowództwo Garnizonu Warszawa, gdzie dowiadują się nieco więcej o historii Placu Piłsudskiego, który jest motywem przewodnim konkursu. W tym roku uczestnicy spotkali się z dowódcą Garnizonu Warszawa generałem Robertem Głąbem. Potem delegacje składały kwiaty pod Grobem Nieznanego Żołnierza, a później już wręczanie nagród w Bibliotece Uniwersytetu Warszawskego, które zawsze jest bardzo przyjemne.  




Cel konkursu jest jasny- ożywianie pamięci i jej pielęgnowanie, zdobywanie wiedzy o swoich przodkach i o sobie samym. Konkurs organizują  w zasadzie dwie osoby –Joanna Pogórska i Aleksander Rowiński. Oboje rozumieją wagę pamięci i to, że to właśnie do młodych, nastoletnich ludzi trzeba kierować słowa zachęty. Sami zdobyli sponsorów m.in. Ministerstwo Obrony Narodowej. Pomagam przy konkursie od samego początku, widzę jego ewolucję. Podczas rozmów z młodzieżą i opiekunami zauważyłam jeszcze jeden efekt pracy Fundacji. Jest on niejako poboczny, lecz nie wiem czy nie ważniejszy. 










Młodzi ludzie szukając źródeł historii rozmawiają z dziadkami, starszymi krewnymi, sąsiadami. Ci zaś, mówiąc o tym jak żyli, przez co musieli przejść, jak heroicznych czasem czynów musieli dokonywać – jawią się młodzieży w zupełnie innym świetle. To już nie są babunie z którymi można porozmawiać tylko o pierogach albo o chorobach. To nie lekko nieobecni dziadkowie. To postaci z krwi i kości, którzy wykazali się odwagą, sprytem, inteligencją sprawnością i dzięki temu przetrwali. 













Dziadkowie znowu budzą szacunek i są doceniani. Tak, jak było kiedyś, gdy siwa skroń oznaczała mądrość i doświadczenie. Nota bene w Chinach jest tak do dziś dnia. To  my cywilizacja zachodu poszliśmy w kult młodości, który zwyrodniał i przybrał postać wiecznej niedojrzałości.   


Wracając do konkursu „Pamięć nieustająca”. Każdy z Was może zrobić proste ćwiczenie- zajrzeć do albumu rodzinnego i upewnić się, czy znacie imiona i nazwiska wszystkich osób, które są na zdjęciach w nim umieszczonych? Jeśli nie - to jest dobry punkt wyjścia, by zapytać o to starszych. Póki jeszcze są z nami…

Tekst: Anna Popek
Reportaż zdjęciowy z finału konkursu "Pamięć nieustająca": Tomasz Krupa
Postprodukcja: Michał Piotrowski

Jak zostałam morsem

Od wielu lat podziwiałam ludzi, którzy wchodzą do zimnej wody. Podobało mi się morsowanie, wiedziałam, że daje sporo zdrow...